Spisywanie Polski. Literacka polskość znikająca i powracająca

Rozmowa z dr. Ireneuszem Staroniem, krytykiem literackim, prozaikiem, badaczem literatury polskiej XX i XXI wieku.
Adam Leszkiewicz: Czy współczesnych pisarzy i czytelników interesuje polskość jako temat?
Ireneusz Staroń: Zawsze przy takich pytaniach trzeba myśleć o obiegach i środowiskach literackich, a w takim kontekście ciężar tego pytania się przesuwa się dwojako – po pierwsze, o jakie środowisko czy o jaki obieg pytamy, a po drugie – o jaką polskość pytamy.
Z racji języka i kultury trudno byłoby odpowiedzieć negatywnie. Z dyskusji, które nie są dyskusjami literackimi, tylko raczej publicystycznymi, dotyczącymi takich głośnych autorów, jak Olga Tokarczuk czy Szczepan Twardoch, którzy mieliby się z polskością zmagać, wynika, że oni bez odwoływania się do jakiegoś konstruktu polskości w ogóle nie mogliby istnieć. Nie mogłyby istnieć także obiegi literackie, w których oni funkcjonują. Mniej ważne jest to, co zostało napisane w Księgach Jakubowych (2014), ważniejsze okazuje się, jak Księgi Jakubowe były formatowane przez krytykę literacką i samą autorkę pragnącą widzieć siebie jako anty-Sienkiewicza.
AL: Czy biorąc za punkt wyjścia i przykład wyżej wymienionych autorów, można powiedzieć, że bardziej atrakcyjne w kontekście tematyzowania polskości wydają się kostium historyczny, próby przepisania lub opowiedzenia na nowo naszej przeszłości niż doświadczenie obecne?
IS: Rzeczywiście, coś w tym jest i to nawet u – zdawałoby się – bardzo współczesnych: Joanny Bator i Doroty Masłowskiej. Listę nazwisk i mapę, jaką autorzy opisują swoimi dziełami, można rozszerzać. Mamy trylogię Wiesława Helaka: Nad Zbruczem (2017), Góra Tabor (2020), W stronę Seretu (2021). Warto wymienić Spław (2018) Janusza Węgiełka czy przypomnieć Lód (2007) Jacka Dukaja, który oprócz tego, że jest powieścią science-fiction o historii alternatywnej, to stanowi w ogóle paratraktat historiozoficzny. Trudno mówić o kostiumie historycznym bez „tetralogii polskiej” Jarosława Marka Rymkiewicza, bez poezji Jana Polkowskiego, Wojciecha Wencla czy Adama Zagajewskiego. Te przykłady pokazują, jak wiele naszych traum nie zostało wypowiedzianych. Po roku 1945 zdecydowały względy cenzuralne, rozpad na literaturę emigracyjną i krajową. Po przełomie emigranci wciąż jeszcze „nie wrócili do domu”.
W obiegu czytelniczym Gustaw Herling-Grudziński to Inny świat, ale niekoniecznie opowiadania, choć przecież tom Skrzydła ołtarza (1960) to proza wybitna. Rozmowa o dziełach Josepha Conrada nie rozpoczyna się dla nas od pytania zadanego w znakomitym fabularyzowanym eseju Alma (1957) Andrzeja Bobkowskiego: „Jaką postać kobiecą uważa pan za najładniejszą i najciekawszą spośród wszystkich spotkanych w przeczytanych powieściach?”. O więźniarkach Ravensbrück nie rozmawiamy w kontekście powieści Zofii Romanowiczowej Przejście przez Morze Czerwone (1960). O roli przypadku w historii oraz o tym, że relacje przyczynowo-skutkowe to często jedynie konstrukty myślowe nie mówimy przy okazji lektury Sióstr (1965) Barbary Toporskiej. Refleksja nad zanikiem „ducha przygody” i brakiem wielkiej strategii państwa polskiego po geopolitycznej porażce traktatu ryskiego nie jest podejmowana przy okazji eseistycznej ni to gawędy, ni to powieści Dzieciństwo i młodość Tadeusza Irteńskiego (1959) autorstwa Michała Kryspina Pawlikowskiego.
Podobnych dzieł o znaczeniu fundamentalnym dla naszej tożsamości, które nie zostały włączone do kanonu tylko dlatego, że powstały na emigracji, można wymienić znacznie więcej. Dopóki coś nie zostanie przepisane, rozdrapane, przepłakane, przeczytane w literaturze, dopóty nadal będziemy polskość pisać przez historię. Pod wieloma względami nie żyjemy w trzeciej dekadzie XXI wieku, lecz wciąż w latach 50. albo 60., ponieważ nie przeczytaliśmy dokładnie dzieł, które albo wówczas powstały albo były przedmiotem ożywionych dyskusji naszej diaspory na kilku kontynentach.
Podział na literaturę krajową i emigracyjną nie został przezwyciężony, choć dziś sytuacja dawnych emigrantów jest już znacznie lepsza. Od momentu pierwszego krajowego wydania (2011) w większym nakładzie eposu Nadberezyńcy (1942) Floriana Czarnyszewicza każdy rok przynosił dodruk. Dziś to łącznie kilka tysięcy egzemplarzy, co samo w sobie stanowi fenomen świadczący o tym, że nowe edycje dzieł sprzed osiemdziesięciu lat to gratka nie tylko dla koneserów. Siła literacka, odwaga wydawcy, odpowiedni marketing, nałożenie się na siebie oczekiwań zwykłych czytelników oraz historyków literatury upominających się o poszerzenie kanonu – jeśli te wszystkie czynniki uda się zogniskować, emigranci staną się naszymi współczesnymi. Jeśli ta potrzeba nie zostanie spełniona, nie zobaczymy polskości inaczej niż przez filtr historyczny. Ważny jest kontekst postpamięci. Dopiero trzecie pokolenie może wypowiedzieć coś, co zostało zablokowane w pierwszym pokoleniu.
Posłużę się takim porównaniem: niemożność mówienia odzwierciedla panujący u nas chaos architektoniczny, zupełnie tak, jakby afazja równała się niezdolności do funkcjonalnego i estetycznego zagospodarowania przestrzeni. Oczywiście wiele polskich miast nie zostało nigdy do końca odbudowanych. Nie chodzi jednak tylko o rekonstrukcje budynków historycznych czy całych założeń urbanistycznych albo o zastąpienie dawnej architektury poprzez godnych nowoczesnych następców niebędących klockami z wielkiej płyty wklejanymi w obręb średniowiecznych murów. W centrach Gdańska, Warszawy, Malborka czy Głogowa nadal istnieją wyrwy, które na poziomie organicznym pokazują, że stąpamy po białych plamach domagających się wypełnienia jakąś opowieścią. Popularność Marka Krajewskiego w znacznej mierze wzięła się właśnie z tego, że wśród czytelników ujawniła się potrzeba oswojenia zniszczonego miasta Breslau, które stało się ich rodzinnym Wrocławiem. Nie istniała sieć wyobrażeń, brakowało bohatera literackiego, do którego można byłoby się przywiązać poprzez śledzenie jego losów w konkretnej miejskiej przestrzeni.
AL: Wielu naszych najwybitniejszych twórców literatury XX wieku żyło w kontekście zupełnie innym – doświadczając Polski, która już nie istnieje, będąc określanymi przez to doświadczenie i wobec niej się określających. Czy ich twórczość może nam jeszcze dziś powiedzieć coś także w kontekście polskości, czy też stała się Atlantydą i ma wartość jedynie historyczną?
IS: Dla narracji, dla kształtowania opowieści o nas samych realność doświadczenia jest czymś drugorzędnym. Albo inaczej: opowieści o Polsce, która już nie istnieje, są na tyle uniwersalne, że ich lektura wciąż pomaga tworzyć nowe połączenia neuronalne w naszych głowach. Mówiąc Wiktorem Szkłowskim, wytrąca nas z automatyzmu percepcji, ponieważ uczy, że Polska już opowiedziana wcale nie musi być narracją dominującą, być może za kilka lat wcale nią nie będzie. Przypomina o tym casus Norwida, którego nie tylko „dopisano” do historii romantyzmu dopiero na początku XX wieku, ale właśnie wówczas stał się on naprawdę żywy i współczesny.
Aby rozwinąć tę myśl, posłużę się przykładem szczególnie mi bliskim. Pomimo tego, że od dawnych Kresów dzieli nas Atlantyda lat, powieści Floriana Czarnyszewicza są nadal na czasie. Ich lektura pomaga bowiem kształtować nowe mapy mentalne naszych narracji tożsamościowych, rozbudza w nas pragnienie epopeicznej, całościowej, a przy tym bardzo atrakcyjnej fabularnie wizji świata. W dziełach Czarnyszewicza przewija się idea poszerzania polskości, włączenia w naszą „geografię przygody” obszarów i ich mieszkańców, które na początku XX wieku w Polsce etnicznej uważane były za obce i egzotyczne, a w przeszłości wchodziły w skład dawnego Wielkiego Księstwa Litewskiego. Innymi słowy – Nadberezyńcy, polska szlachta zagrodowa, mówiąca często po polsko-białorusku, żyjąca w widłach Berezyny i Dniepru nie istniała w świadomości naszych centrów kulturowych. I wcale nie mam tu na myśli tylko Warszawy i Krakowa. Po wojnie z bolszewikami samego Czarnyszewicza nazywano w Wilnie obcokrajowcem, widziano w nim outsidera, niemieszczącego się nawet na marginesie polskości.
Minęło ponad sto lat, ale ryzyko zawężenia polskiej świadomości kulturowej do granic etnograficznych albo do granic emigracji europejskiej wciąż istnieje. W głównym nurcie rzadko wspomina się o faktycznej sytuacji Polaków żyjących na współczesnej Litwie czy na pograniczu litewsko-białoruskim. Mało mówi się o zamykaniu przez tamtejsze władze polskich szkół albo o tym, że wielu naszych rodaków uległo rusyfikacji, ponieważ w niektórych wypadkach deklarowanie pochodzenia rosyjskiego wiązało się z mniejszymi represjami. Ale zostawmy kontekst zabużański. Lektura Czarnyszewicza wyrywa nas z zawsze lokalnego komfortu. W okolicy naszego miejsca zamieszkania mogą żyć współcześni „Nadberezyńcy”, których historia, język i zwyczaje stanowią dla nas białe plamy.
Dla mnie taką literacką białą plamą była historia moich dziadków, którzy po wojnie musieli opuścić okolice Drohobycza i osiedlić się w Jędrzychowie, w dolnośląskim Zagłębiu Miedziowym. To o nich jest moja powieść Wzgórze Bzów. Dopóki nie znajdziemy i nie opowiemy sobie i dla siebie swojej Atlantydy w archipelagu innych Atlantyd, będziemy żyli w polskiej literaturze infantylnej, a więc ograniczonej do kilku wybranych narracji. Jeśli w Nadberezyńcach bohaterowie wyrażają wątpliwość, czy ten Piłsudski w ogóle o nich wie i czują się jesienią 1919 roku jak szósty, niepotrzebny palec u ręki, nie jest to tylko lekcja historii, lecz wciąż powtarzający się skrypt konfliktu centrum i peryferii, pokazujący mechanizm gry statusowej i gry bezpieczeństwa.
AL: A jacy autorzy lub zjawiska literackie z historii naszej najnowszej literatury nie zostały jeszcze wystarczająco przyswojone?
IS: Tu znowu mam problem dotyczący obiegów literackich. „Polska mniejszość kulturalna” nie jest zgodna co do tego, co należy czytać, a co nie. Chciałoby się powiedzieć, że Florian Czarnyszewicz nie jest już pisarzem zapomnianym, bo pojawiły się dwie monografie jego twórczości, a w Polskim Radiu byli czytani Nadberezyńcy. Gdyby jednak zapytać o znajomość jego powieści wielu nawet bardziej zorientowanych czytelników, okazałoby się, że bywa z nią różnie.
Podobnie: czy Józef Mackiewicz to biała plama czy nie? Mieliśmy Rok Józefa Mackiewicza, ale czym ten rok zapisał się w pamięci czytelników. Kolejny przykład: emigracyjny Kazimierz Wierzyński, ten od Czarnego poloneza i późniejszych wierszy, które – jak się czasami wskazuje – zapowiadały poezję nowofalową. Wierzyńskiego po prostu wciąż postrzega się przez klisze: Skamandryta, młody, ekstatyczny poeta, olimpijczyk. Jego wiersze emigracyjne raczej nie funkcjonują w szerszym obiegu, a przecież trudno jednocześnie powiedzieć, że Wierzyński jest jakąś białą plamą. Tak samo emigracyjny Lechoń, powojenny Iwaszkiewicz. Wiele ważniejszych dzieł znanych autorów jest przyswojonych jedynie częściowo. Nasza literatura, rozbita po 1945 roku, do tej pory się nie zrosła.
AL: Czy w kontekście polskości istnieją jakieś tematy, które obecnie nie znajdują swojego miejsca w literaturze, ale aż proszą się o podjęcie, opowiedzenie i czekają na swoich pisarzy?
IS: Brakuje rzetelnej refleksji nad miejscem Polski we współczesnym świecie, próby odpowiedzi na pytanie, jaki jest sens istnienia naszego państwa, dokąd ma ono zmierzać. Po wstąpieniu do NATO i Unii Europejskiej zaczął się nie tylko rozpadać polski model bycia w świecie, ale także euroatlantycki pax americana. Chciałbym przeczytać powieść, w której zostanie opisana rola Polski w obecnej wojnie systemowej toczącej się o nowy kształt globalnej architektury bezpieczeństwa.
Potrzeba takiej literatury jest paląca. Amerykański hegemon zarządzający nowym Imperium Romanum nie jest już światowym potentatem, musi mierzyć się z Chinami i toczyć wiele lokalnych wojen. Czy rozdzierana konfliktami wewnętrznymi Polska ma pomysł na samą siebie w dobie kolejnej walki mocarstw, czy stoi ponownie u progu epoki saskiej, podczas gdy pociąg z tymi, którzy rozdają karty, już dawno odjechał? Pisarz może nie będzie specjalistą od gospodarki, geopolityki czy historii, ale zawsze może w sposób artystyczny zmierzyć się z pytaniami, które stoją przed zbiorowością, i które nam się z coraz większą intensywnością narzucają.